Suburbialna małomiasteczkowość. Jak uzdrowić przedmieścia?
27.07.2022
Czy pamiętacie film „Truman Show” z końcówki lat 90.? W zeszłym roku minęła czterdziesta rocznica budowy Seaside, „rodzinnego miasta” głównego bohatera tej produkcji. Seaside jest uznawane za prototyp miasta powstałego według zasad „nowej urbanistyki” – reguł opracowanych w odpowiedzi na suburbanizację ogarniającą Stany Zjednoczone. Z perspektywy kilku dekad warto spojrzeć aktualność tej szkoły projektowej, której realizacje oceniane są niekiedy z przymrużeniem oka. Czy „nowa urbanistyka” daje szansę na nową jakość przedmieść? Czy pojawia się dzięki temu szansa na uporządkowanie nieładu podmiejskiego krajobrazu? Czy nowa fala „małomiasteczkowości” jest w stanie przywrócić blask przedmieściom pogrążonym w kryzysie?
Rozlewająca się monofunkcyjność
Od kiedy Ameryka stała się krajem przedmieść, tradycja małych miast została zepchnięta na drugi plan urbanizacji. Wzorce małych miast, takich jak Savannah, Alexandria, Charleston czy Annapolis zapadły w niepamięć na kilka dekad – zastąpiła je żywiołowa i tania ekspansja dużych miast na tereny podmiejskie.
Pierwotnie na terenie USA dominowało przecież tradycyjne osadnictwo o niskiej gęstości zabudowy, dobrze znane z miast europejskich. Miasta charakteryzowała struktura funkcjonalno-przestrzenna rozwijana w sposób organiczny, od historycznych centrów ku przedmieściom. Dopiero w czasie II wojny światowej nastąpiła zmiana skutkująca bardzo szybkim rozlewaniem się zabudowy podmiejskiej: monofunkcyjnej zabudowy jednorodzinnej zlokalizowanej w oddaleniu od miejsc pracy i najważniejszych usług.
Sprzyjała temu ówczesna kultura i media, lansujące posiadanie domu na przedmieściach i samochodu jako urzeczywistnienie „amerykańskiego snu” klasy średniej, szczególnie w latach 50. i 60. Jednocześnie, funkcjonujące ówcześnie mechanizmy segregacji klasowej i rasowej stymulowały upadek śródmieść, będących ostoją niezamożnych warstw społecznych – głównie Afroamerykanów, potomków osób przybyłych z plantacji w południowych stanach USA.
Ubożenie centrów miast wpłynęło na ich postępujący upadek, zarówno społeczny jak i ekonomiczny. Suburbia stały się naturalną alternatywą, a z biegiem czasu wiodącym paradygmatem rozwoju przestrzennego. Pilną potrzebą stałą się również rozbudowa infrastruktury komunikacyjnej zorientowanej na samochód, z uwagi na odległości i brak wydajnej komunikacji zbiorowej. Zagęszczająca się sieć drogowa i coraz większe parkingi dodatkowo stymulowały transport indywidualny. Stąd po dziś dzień w wielu amerykańskich miastach krajobraz miejski rozcinają autostrady z „odłogami miejskimi” – pustymi, często zacienionymi, bezużytecznymi przestrzeniami pod wiaduktami i estakadami.
Pierwsze sygnały końca trendu rozwoju suburbiów i powrotu do klasycznego postrzegania rozwoju miast pojawiły się w ostatniej dekadzie. Zgodnie z wyliczeniami Instytutu Brookings w okresie 2010-2011 pięćdziesiąt jeden największych miast metropolitalnych USA rozwijało się szybciej niż ich obszar funkcjonalny, suburbia. Był to historyczny przełom. Jednym z symboli powolnych zmian w podejściu była likwidacja lub zwężanie części narosłej przez ostatnie dekady infrastruktury komunikacyjnej mającej zaspokajać motoryzacyjne potrzeby mieszkańców przedmieść. Do historii przeszło między innymi wyburzenie piętrowej autostrady „Embarcadero” w San Francisco. Oddzielała ona śródmieście od nabrzeża, a jednocześnie przysłaniała historyczny budynek terminala promowego.
Ku Ameryce małych miast
Seaside na Florydzie oraz Kentlands w stanie Maryland były jednymi z pierwszych realizacji zwiastujących nowe podejście do projektowania dzielnic i osiedli podmiejskich na fali „nowej urbanistyki”. Inspiracje tych projektów wynikały z obserwacji tradycyjnej zabudowy, typologii pierwszych osiedli i domostw współczesnych Stanów Zjednoczonych oraz ich małomiasteczkowego charakteru.
Sposób, w jaki zaprojektowano Seaside i Kentlands był krytyczną odpowiedzią na suburbanizującą się ówcześnie Amerykę lat 80. i 90. XX w. z jej homogeniczną zabudową. Przedmieścia wielkich miast nie odróżniały się od siebie, sprawiając wrażenie prefabrykowanych i jednorodnych.
Nowa, ale „tradycyjna” dzielnica, to przede wszystkim przyjazność pieszemu (walkability), „pięciominutowa” dostępność piesza usług, bliskość zarówno usług pierwszej potrzeby, jak przystanków komunikacji zbiorowej. Poruszanie się po osiedlu jest łatwiejsze dzięki dominantom (zarówno architektonicznym jak i funkcjonalnym), a układ ulic umożliwia swobodny wybór alternatywnych dróg dotarcia do celu.
Zupełnie inaczej niż na „mainstreamowych” przedmieściach, gdzie osiedla złożone są często z jednakowej zabudowy bez dominant i przestrzeni publicznych, które mogłyby stanowić punkty orientacyjne, a układy komunikacyjne często skonstruowane są z sięgaczy, które spiętrzają ruch na drogach zbiorczych i wydłużają czas dojazdu.
Krytykowany przez zwolenników „nowej urbanistyki” brak dywersyfikacji funkcji mieszkaniowej i usługowej, przejawiający się tworzeniem wielkopowierzchniowych centrów handlowych koncertujących usługi na przedmieściach został natomiast zastąpiony łączeniem w ramach osiedla różnych funkcji (mixed-use).
W ramach osiedli zaplanowano zespoły budynków o różnym przeznaczeniu – nie tylko mieszkalnym, ale też usługowym. Pojawiły się pasaże handlowe, szkoły, kościoły, obiekty sportowe, gastronomia – coś, czego niejednokrotnie brakowało w wielu obszarach zabudowy podmiejskiej.
Ruch na rzecz poprawy jakości życia w monofunkcyjnych suburbiach zaczął być nazywany ich adaptacją do „małomiasteczkowości” – w języku angielskim ukuto w tym celu określenie „retrofiting”. Wtórnie, poprzez wprowadzenie usług, przestrzeni publicznych, intensyfikację zabudowy „sypialnie” miast zyskują szansę, aby stać się lokalnym centrum miejskim, pełnoprawną dzielnicą przyjazną mieszkańcom, umożliwiającą im życie bez marnowania czasu w korkach.
Amerykański sen o polskim domu na przedmieściach
Zastanówmy się, czy w Polsce podążymy śladami Ameryki lat 50. XX w. Czy tak jak w USA czeka nas monofunkcyjny, mieszkaniowy boom budowlany, destrukcyjny zarówno dla mieszkańców suburbiów, jak i dla samych dzielnic podmiejskich? O problematyce „samorzutnej urbanistyki” pisali już Jan Minorski i Andrzej Rzymkowski w połowie lat 60. ubiegłego stulecia.
O aktualności tego wyzwania oraz jego skali mogą świadczyć natomiast obecne wyzwania systemu planowania przestrzennego. Współcześnie w Polsce przedmieścia rozlewają się – na tereny odralnianych gruntów wkracza tzw. zabudowa łanowa – różnej wielkości, niedopasowana skalą do okolicznej zabudowy wiejskiej, wchodząca w kolizję z funkcją produkcji rolniczej. W towarzystwie nowych osiedli nie zawsze (lub nie od razu) powstają nowe drogi, szkoły, przychodnie, sklepy.
Jakby tego było mało, suburbanizacja rocznie kosztuje nas miliardy złotych. Na same tylko dojazdy spowodowane odległością przedmieść wydajemy 25,9 mld zł. Do tego dochodzą wydatki gmin na wykup terenów pod rozwój infrastruktury, jej budowę i utrzymanie – wynoszące 2500 zł na osobę rocznie.
Czy możemy pozwolić na dalszy rozrost przedmieść w Polsce? A może powinniśmy budować nad Wisłą małomiasteczkowe suburbia uprzedzając amerykański „retrofiting”?
Brak instrumentów kreowania zwartych układów zurbanizowanych (kompleksowych, spójnych osiedli), nadpodaż terenów o przeznaczeniu mieszkaniowym w zasobach polskich gmin oraz kolejne uproszczenia procesu inwestycyjnego, pozwalające na budowę własnego domu dzięki coraz mniejszej ilości wymaganych zgód i pozwoleń – obecny stan rzeczy w Polsce może przypominać etap, na jakim USA były w latach 40. i 50. XX wieku.
Powrót do korzeni europejskiej myśli miasto-centrycznej, organicznego rozwoju struktury przestrzenno-funkcjonalnej małych miast zajął Stanom Zjednoczonym niecałe 100 lat. Nie tylko Polak mądry po szkodzie – dlatego uczmy się na błędach, również tych cudzych.
Autor: Bartłomiej Sroka
Artykuł powstał we współpracy z Instytutem Rozwoju Miast i Regionów.