W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie stosujemy pliki cookies. Korzystanie z naszej witryny oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu. W każdym momencie można dokonać zmiany ustawień Państwa przeglądarki. Zobacz politykę cookies.
Powrót

Zielona twarz truciciela. Miasta w dyskusji o ochronie przyrody i środowiska

14.04.2022

Na grafice zdjęcie drapaczy chmur w mieście oraz tekst: Czy miasto może być eko?

Pomiędzy zielonym ogródkiem a ekologicznym życiem

Od początku swego istnienia miasta były siedliskiem szeregu problemów wynikających z koncentracji ludności, handlu oraz produkcji rzemieślniczej i przemysłowej: epidemii, przestępczości, a przede wszystkim degradacji środowiska przyrodniczego.

Przed nastaniem ery nowoczesnej medycyny w wielu okresach średnia długość życia mieszkańców miast była wyraźnie niższa niż ludzi żyjących na wsi, i to mimo niewątpliwie nie lepszych, a często znacznie bardziej spartańskich warunków życia i pracy tych drugich. Nie dziwi zatem fakt, że historia ucieczki z miasta jest tak samo długa, jak historia miast.

Już w starożytności większe i bardziej znaczące ośrodki miejskie otoczone były szerokimi pierścieniami stref podmiejskich. Ich funkcją było przede wszystkim tworzenie zaplecza rolniczo-produkcyjnego dla rozwijających się ośrodków centralnych oraz zabezpieczanie przestrzeni pod te rodzaje działalności, które nie mieściły się w obrębie murów miejskich lub były wewnątrz nich niechciane z uwagi na uciążliwy charakter. Nie brakowało jednak suburbiów bliższych dzisiejszemu rozumieniu tego słowa – przykładem tego były wille rzymskich patrycjuszy.

Miasto przez tysiące lat było celem migracji wiejskiej biedoty – pozwalało (niekiedy i niektórym) wyrwać się ze skrajnego ubóstwa, a przy dużym szczęściu i w perspektywie pokoleń, stopniowo wspinać się po szczeblach społecznej i majątkowej drabiny. Paradoksalnie powrót na wieś oznaczał osiągnięcie wyżyn tej hierarchii – oto stać było w końcu mieszkańców na to, by (choćby sezonowo) porzucić miasto z jego hałasem i brudem.

Czy dzisiaj nie myślimy trochę podobnie? Wynajęcie pokoju jest dobre na czas studiów, kawalerki – wraz z podjęciem pierwszej pracy. Kredyt zaciągnięty na zakup mieszkania w bloku często zbiega się z momentem założenia rodziny. Co potem? Coraz rzadziej dzieci uczęszczające do jednej przedszkolnej grupy na krakowskim Ruczaju po kilku latach zasiadają ze sobą w szkolnej ławce. Staś pójdzie do zerówki w Niepołomicach, Zosia w Wieliczce, Zuzia pierwszą klasę zacznie już w Zielonce, a rodzina Jasia buduje dom pod Skawiną. Rodzice marzą o tym, by dzieci wychowywały się bliżej natury, w czystszym i bardziej estetycznym otoczeniu. Chcą, by po szkole spędzały czas we własnym zielonym ogródku zamiast na zatłoczonym placu zabaw. Pragną żyć bardziej ekologicznie. Domek pod lasem układa im się w jedną całość wraz ze skrupulatnym segregowaniem śmieci i wegańskimi produktami w jadłospisie. Czy jednak na pewno mieszkanie w suburbiach to "zero waste"?     

Co z drugą połową Ziemi?

Miasto przyciąga i miasto odpycha. Wraz z uprzemysłowieniem warunki życia w wielu miastach stały się nieznośne. Choć rynsztoki stopniowo znikały w rurach, to zapylenie, zanieczyszczenia gazowe, skażenie wód i hałas rekompensowały z nawiązką uprzednie niedogodności.

Nie jest zaskoczeniem, że to w głowach wielkomiejskich elit zrodziły się pomysły tworzenia rezerwatów i parków narodowych. Idea „ogrodzenia” najpiękniejszych i najbardziej wartościowych przyrodniczo terenów w górach lub na wybrzeżach czy też zasobnych w zwierzynę obszarów leśnych jest jeszcze jednym wcieleniem poszukiwania przez zamożnych mieszkańców miast fizycznej i duchowej odskoczni od zgiełku, smogu i szarości.

Dziś zarówno zwolennicy, jak i krytycy tradycyjnego, „konserwatorskiego” nurtu w ochronie przyrody i środowiska zgodni są co do tego, że klimat się zmienia, a tempo wymierania gatunków przyspiesza.

Kolejne cele stulecia czy dekady wyznaczane są na szczeblu światowym, by zamarkować na wykresach określone wzrosty udziałów powierzchni objętych różnymi formami ochrony na lądzie i na morzu. Rozmijają się one z bieżącą wolą polityczną decydentów bądź wprost trafiają na opór społeczeństw.

Już od szeregu lat zauważany jest tzw. syndrom PADDD (Protected Area Downsizing, Downgrading and Degazettement), czyli mówiąc najprościej „zwijanie się” obszarów chronionych z politycznej agendy i przestrzeni. Akcja rodzi reakcję: część naukowców i aktywistów społecznych postuluje wprost: „Nature needs half”, przyroda potrzebuje połowy – 50% powierzchni Ziemi w reżimie ochronnym. Gdyby nawet taki pomysł dało się zrealizować, trudno nie zapytać: co z drugą połową, czyli gdzie mają zamieszkać (przenieść się) ludzie?

Odpowiedzią nie są raczej domki pod lasem lub wioski rozrzucone w górskich dolinach. Zostawiając na boku pytanie, czy zwolennicy „połowy planety” nie postrzegają jednocześnie miast w kategorii bomby ekologicznej (a tym bardziej odrzucając pokusę wyobrażenia sobie, jak po pracy wracają eleganckimi samochodami do domów w ekskluzywnych przedmieściach) musimy zauważyć, że wszelkie postulaty, by zostawić więcej miejsca przyrodzie narzucają konieczność wzrostu koncentracji ludności.

Pomysły te zawracają nas do bloków i śródmieść z ucieczki przed brudnym i głośnym. Możemy uznać słuszność tego kierunku działań i zgodzić się, że autobus, nawet jeśli sporo pali, jest jednak bardziej ekologiczny niż 80 samochodów osobowych, do których przesiedliby się jego pasażerowie. Człowiek ma jednak określone potrzeby w zakresie norm jakości powietrza, hałasu oraz zawieszenia oka na czymś zielonym od czasu do czasu. Być może nadszedł czas, kiedy zamiast szukać alternatywy dla miast powinniśmy raczej zadać sobie pytanie, jakie powinny one być, abyśmy mogli w nich wytrzymać dla dobra planety.

Kawa czy herbata, parklet czy woonerf?

W bloku trudno ćwiczyć głośniejsze partie wokalne i rzuty z dwutaktu albo trzymać większego psa, jednak z pewnością łatwiej i taniej jest go ogrzać, wyposażyć w media. Niemożliwością jest zaparkować przy nim w dzień roboczy po 21, jednak bliżej jest na przystanek (do którego możemy dojść chodnikiem, a autobus jeździ nie tylko we wtorki).

Ekologia czerpie z korzyści skali: łatwiej jest założyć filtr na jeden duży komin elektrociepłowni niż wyeliminować niską emisję z domów prywatnych czy niewielkich zakładów. Nowe technologie bywają drogie, jednak koszty te w zupełnie inny sposób dotykają statystycznych Kowalskich i Nowaków, gdy wdrażane są na poziomie dzielnicy czy miasta niż ulicy lub pojedynczego domu. A jeżeli jedyne, czego jeszcze potrzebujemy, by poczuć się dobrze z zieleniejącą twarzą dawnego truciciela to nazwać klomb z ławką parkletem, a deptak woonerfem – zróbmy to bez wahania.

Autor: Agata Warchalska-Troll
Artykuł powstał we współpracy z Instytutem Rozwoju Miast i Regionów.

{"register":{"columns":[]}}